Wlokłam się po plaży, rozgarniając brudnymi łapami piasek. Łzy dawno przestały płynąć mi z oczu, może z odwodnienia, a może z pustki wypełniającej mnie po rozpaczy. Straciłam wszystko. Lionela, rodzinę, przyszłość...
Usłyszałam za sobą kroki. Przerażona perspektywą spotkania się z kimś pobiegłam do lasu, na skraju plaży i zatapiając pazury w ziemi schowałam się za krzakiem. Przeklinając swoje różowe futro patrzyłam na przechodzącego obok mnie wilka. Nie był to jednak normalny wilk. Była to raczej wilczyca, miała futro czarne jak śmierć, białe łapy i opalizujące śnieżne oczy. Po skórze przebiegł mi dreszcz, a ona zaczęła się śmiać. Piskliwe, coraz głośniej. W końcu przestałam słyszeć nawet szum fal rozbijających się o brzeg. Nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku, a co dopiero poruszyć się. W końcu mara zamknęła pysk i ruszyła powolnym krokiem w moją stronę. Mogłam tylko patrzeć na nią szeroko otwartymi oczami.
Zatrzymała się tuż przede mną, a jej futro powiewało na morskim wietrze. Odezwała się, sycząc niczym wąż;
-Kochana, nie ssstój tak na zimnie, nie zrobię ci krzywdy. Podejdź.
Nie podeszłam, ale za o poczułam przyjemne ciepło rozlewające się po moim ciele, od czubków uszu, po końcówkę ogona. Przymrużyłam oczy, starając się zachować czujność. Wilczyca tylko uśmiechnęła się lekko i zniknęła w okamgnieniu.
***
Ciepło czułam jeszcze długo po tym, jak nieznajoma zniknęła. Pozostawiła po sobie tylko wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, skórzaną torbę z jedną kieszenią i malutki odtwarzacz muzyki, z którego, jak przeczytałam, do moich uszu sączyły się Cztery Pory Roku. Przyczepiłam sprzęt do torby, którą zarzuciłam na grzbiet. Musiałam znaleźć źródło wody, bo odnalezienie watahy stało się dla mnie niemożliwe. Spragniona i głodna stawiałam przed sobą kolejne kroki, ślepo podążając za gwiazdą przeznaczenia, która nie istniała.
Po paru godzinach mozolnej wędrówki teren zaczął się podnosić. Piasek zmienił się w łaskoczącą mnie trawę. Muzyka już dawno przestałą płynąć, a ja poczułam, że muszę zaśpiewać piosenkę, którą często nuciłam w zaciszu mojej ciemnej jaskini. Czasami niewolnik w celi obok mnie pomagał mi, gdyż dostał fujarkę. Stanęłam więc na skraju urwiska, a fale słuchały mojego głosu przezierającego się przez ciszę. Trawa przestała szumieć, drzewa zastygły w bezruchu, tak jak powietrze wokół mnie.
Po kolei pojawiały się wokół mnie zmarli. Stare wilki o czerwonych oczach z malunkami pokrywającymi ich futro, niebieskie wilczyce z białymi oczami, a także wiele innych wilków. Pojawili się też ci, których znałam. Lionel, Amy, nawet była alfa watahy, Sombra. Ich głosy przyłączyły się do mojego, śpiewaliśmy aż zapadł zmrok. Piosenka po piosence, dźwięki wznosiły się i opadały, czasami nad mnie przebijały się inne głosy, a wtedy milkłam i oddawałam im przewodzenie. Jedna ze zmarłych zaśpiewała wyjątkowo pięknie, była ona różowa tak jak ja, ale jej oczy były w całości czarne. Gdy skończyła swą pieśń, spojrzała na mnie a ja zrozumiałam, że jest to moja matka. Jej źrenice przesiąknięte były grzechem niewybaczalnym, dlatego były czarne. Wyszeptała parę słów, a ja zrozumiałam, że chciała mi w nich przekazać jedną wiadomość. "To nie koniec". To nie koniec mojego życia. To nie koniec wojny.
<C.D.N>