czwartek, 5 lutego 2015

Od Shayninga (może być CD Rene)

Dzisiejszy dzień stanowczo należał do tych "innych". Czyli takich gdzie nie latam od lasu do lasu pełen paniki, czy wszystko idzie jak należy. Niestety jestem osobą przewrażliwioną i mam okropną tendencje do ... ech... przylepiania się do Alf z odwiecznym pytaniem na pysku " Jest dobrze? Wszystko ok? Na pewno?" itp. Jednak od samego poranka można było stwierdzić,że ten dzień będzie należał do pierwszego radosnego dnia od OWEGO wydarzenia. Kiedy tylko pierwszy promień życiodajnego słońca obudził moje zastygłe we śnie ciało, na mój pysk wpełzł lekki uśmiech i przymknąłem oczy z rozkoszą. Rozciągnąłem się na moim legowisku nie otwierając oczu, gdyż oślepiało mnie światło. Przełożyłem łeb, i dziwnym trafem wyczułem czyjąś obecność.
- Hmm...? Czy dzisiaj jest sobota.?
- Ty deklu, nie jesteśmy ludźmi!
Otworzyłem oczy. W mojej jaskini usianej radosnym promieniem słońca, wsparty o wystający korzeń z podłogi, siedział Hiv. Mój sokół z którym potrafiłem się komunikować. Przekrzywił mały łeb, przyglądając mi się wielkimi jak dwa żuki czarnymi oczami.
- Pobudkaaa, wstać! Sokołom wody dać! - zanucił.  Zignorowałem to i przełożyłem się na drugi bok.
- Hej, ile mam czekać? - wykrzyknął, rozkładając pierzaste skrzydła.
- Drugi pokój, pod ścianą od lewej - wymruczałem, przymykając oczy przed jarzącym słońcem. Wielki cień przeleciał nade mną z szelestem, po czym dało się słychać zadowolone siorbanie.
- Mam nadzieję, że nie pomyliłeś poidła z moją toaletą! - krzyknąłem. Głośne prychnięcie. Zaśmiałem się.
- Żartowałem!
Hiv usiadł na moim boku, wpatrując się wielkimi oczami. Zrzuciłem go z siebie i wstałem. Rozciągnąłem się, wyciągając łapy przed siebie ukazując z zadowoleniem białe kły.  Hiv wyleciał przez otwór w suficie.
Wyszedłem na dwór, aby powitać się z przepiękną naturą. Ptaki śpiewały, zielone drzewa i trawy falowały na delikatnym wietrze, plus tego było tak zaskakująco ciepło!
Wytrzepałem beżową czuprynę.  To był dobry poranek.
<> <> <>
- Serio, jesteś tego pewny? - Kimm przekrzywił łeb, unosząc ciemną brew.
- No jasne! - mój ogon zafalował, przekrzykując wiatr. - Nigdy tego nie robiłeś?
- Ja mam skrzydła - Kimm rozłożył dumnie dwa wielkie opierzone płaty rozciagające się od karku w obie strony, Ostatnio strasznie wyrósł. A z tym powiększyły mu się skrzydła,wydłużyły łapy, stał się bardziej masywny, przytył. Już nie wyglądał jak chłopiec - raczej jak mężczyzna ( Kimm podziękuj mi ;) )
- To patrz - uśmiechnąłem się  półgębkiem. Wiatr zmagając zaszumiał mi w uszach. Rozpędziłem się z całej siły i ... zeskoczyłem z góry.  Leciałem. Wiatr opływał moje boki jak woda podczas nurkowania. Czułem się jak jedność z powietrzem. Nabierałem prędkości. Było to wspaniałe uczucie. Wykonałem korkociąg. Kiedy zaskakująco już zbliżyłem się do ziemi, wokół moich łap wytworzyły się wodne poduszki które z dotykiem gleby zamortyzowały upadek. Nabrałem oddechu. Zaśmiałem się. Moje łapy lekko drżały. Ale kochałem to uczucie. Rzuciłem spojrzenie na górę z której zeskoczyłem. Była ogromna. Na szczycie powiewała białawo-szara sierść mojego najlepszego przyjaciela. Zamerdałem ogonem na znak, że żyję.
- Wiesz co?Ty nie jesteś normalny.. - usłyszałem gruby głos za sobą. Odwróciłem się. Sierść na karku mi się zjeżyła, gdyż nikogo nie dostrzegałem. Coś poruszyło się w cieniu. Na mój pysk wpełzł szeroki koci uśmiech, ogon zafalował. Pod wielką sosną, oblany mrocznym cieniem , stał mój brat - Tivo.Uśmiechał się.  Był tak podobny do mnie, że to aż piękne. Ta sama postawa, to samo zachowanie, ten sam uśmiech...
- Miło mi to słyszeć - kiwnąłem głową. Tivo wyciągnął brunatną łapę i osadził ją na moim ramieniu, chociaż przez chwilę w świetle słońca, zdawało mi się, że mignęła podobizną do skrzydła czarnego sokoła. Uśmiechnąłem się.
- Miło cię znów widzieć - zaszczekałem.  - Czemu przyszedłeś?
- Rozejrzeć się.. - jego wzrok powędrował w stronę punktu nie widocznego dla mnie.
- EY! DŁUGO MAM TAM CZEKAĆ!? - usłyszałem odległy głos z góry. Rzuciłem wymowne spojrzenie bratu uniosłem się w górę na gejzerze wody.
<> <> <>
(Czytając ten kawałek, proszę o przełączenie muzyki na blogu na Dark Sun, bo tak mega pasuje x3 )

Jednak gdy wracałem do watahy, coś mnie zaniepokoiło. A mianowicie zachowanie Tiv'a. Zdawało mi się, że jest nienaturalnie przygnębiony, a uśmiech wymuszony (oczywiście, nie ten po spotkaniu brata). Nie mogłem się nad tym zastanowić. Czarne myśli rozpraszały moją świadomość. Niebo zmieniło swoją cerę. Stało się szare i smętne, przysłoniły go burzowe chmury. Przyjemne ciepło zniknęło. Moją sierścią targnął brutalny wiatr. Przymrużyłem oczy aby nie dostać z powietrznego sznura. Całe szczęście wypłynęło ze mnie, jakby ktoś przebił mnie w miejscu serca.  Markotne myśli owiały moją głowę... Zimno przeszyło skroń, jakby znowu miałem demona w podświadomości.  Spojrzałem w głąb mojej drogi. Jasny różowawy kształt mocno odznaczający się na tle tej markotnej mieszaniny podążał sprintem w moją stronę. Przymrużyłem oczy. Dostrzegłem na jej karku długie powiewające pawie pióra w ohydnie nie pasującym różowym kolorze. Uśmiechnąłem się. To była siostra Thalia. Pędziła jak cholera.  Widziałem ją teraz wyraźnie. Zatrzymałem się. Kiedy obok mnie przebiegła, chwyciłem ją za długi fioletowo-szkarłaty jedwabisty ogon, który wyślizgiwał mi się z ręki. Wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do jej obecnego wyglądu.  Przyzwyczaić do tego, że jej ogon był naturalnie kremowy jak mój, sierść sztywna i łatwa do złapania. Zasmuciło mnie to.
- Dokąd lecisz, mała cholero? - zaśmiałem się. Siostra rzuciła mi zrozpaczone spojrzenie.
- Proszę, nie teraz! To bardzo ważne... - zajęczała.
Westchnąłem.
- Czy coś na tym cholernym świecie, choć raz nie jest takie 'ważne' ? - westchnąłem po raz drugi, i poluźniłem uścisk. Jedwabiste długie włosy wyślizgnęły mi się z łapy, a Thalia poleciała... I już jej nie było. Smutek ogarnął moje serce. Dlaczego nie jest tak jak kiedyś?
Zbliżałem się do TEGO miejsca. Świat robił się coraz bardziej ponury , a ja coraz bardziej smutny. Serce zżerało mi żal. Podniosłem wzrok, którą tak intensywnie wbijałem w ziemię. Ktoś stał na klifie. Jej czarna sierść falowała z tchnieniem wiatru... Czemu nie jest złoto-brązowa? Nie widziałem.. .Tak samo nie wiedziałem czemu Thalia jest ohydnie różowa, a nie beżowa... Oraz czemu Lili nie zachowała swojej czarno-białej sierści, tylko czerwoną? Czemu Kolos jest brązowy, a nie czarno-szary jak kiedyś?
Podszedłem do postaci na klifie. Dotknąłem jej. Odwróciła się. Kiedyś niebieskie oczy, teraz malinowe, wpatrywały się we mnie... z rozpaczą. Katrina była zmartwiona. A ja nią.
- Shay... Ja już nie wiem co mam robić... Wojna idzie, a ja...
Odwróciła pysk, jednak ja bardzo wyraźnie dostrzegłem świecącą łzę spływającą po mokrym policzku. Nagle coś do mnie dotarło, jakby piorun strzelił.
- W-Wojna!? C-co!? - zapiszczałem. Nagle obok mnie znalazła się Rene. Podskoczyłem. Jej równie niebieskie oczy, kiedyś takie same jak jej matki, wpatrywały się we mnie z powagą i zaciętością na pysku.
- Wojna Shayningu. Zaczęła się.

<Rene? Kimm nie obrażaj się, że ja też piszę o wojnie ;w; )

3 komentarze:

  1. Według mnie, to może być podpowiedź dla Kimm'iego, żeby cię tam wplątał xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale teraz Renowa odpisz ;w;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to odpisałam xD Paszi? Pasisz szem na łące?

      Usuń